Jeśli jesteś w ciąży, planujesz ciążę, albo właśnie urodziłaś spokojne dziecko, to może Ci się wydawać, że urlop macierzyński jest idealnym momentem na rozpoczęcie swojego kreatywnego biznesu. W końcu to roczny urlop! A jeszcze czas ciąży – zwolnienie z pracy i te sprawy… prawie dwa lata “wolnego” czasu!
Ja wiem, że kobiety potrafią być silne, pełne energii, optymistycznie nastawione do życia i nieustraszone. A kiedy jeszcze dochodzą do tego hormony (a w ciąży i po, jest ich naprawdę sporo) to… dzieje się!
Sama należę do tych, które wierzą, że można mieć wszystko, na czym nam baaardzo zależy. Jednak ostatnie trzy lata życia, podczas których urodziłam dwie córki, założyłam firmę i dwa razy zmieniłam miejsce zamieszkania (remontując każde z nich od zera) dały mi do myślenia i teraz jestem trochę bardziej ostrożna z oceną sytuacji i planami na przyszłość.
Przygotowałam kilka wpisów na ten temat, dzisiaj będzie pierwszy z nich, w którym opiszę Ci po krótce moją historię i wypiszę negatywne aspektry takiej sytuacji. Tak, zaczynam od tego, co trudne, bo o tym mówi się najmniej. Matki są bombardowane hasłami, że wszystko się da, a dziecko nie jest żadną przeszkodą w rozwoju zawodowym. No cóż, każdy cel ma swoją cenę, (czasami znacznie przewyższającą wartość samego celu).
Ten post, to opis czysto subiektywny. Dzielę się po prostu tym, jak to u mnie wyglądało. Nie jest to jednoznaczne z tym, że u Ciebie będzie tak samo, ale może pewne punkty się pokryją.
Ale od początku:
W 2017 roku usłyszałam od lekarza, że “raczej dzieci mieć nie będę”, więc zdecydowaliśmy przestać starać się o dziecko, a zamiast tego skupić się na innych aspektach życia, które nas uszczęśliwią. Ponieważ od zawsze chciałam mieć pasjobiznes, rzuciłam etat, wzięłam dotację i założyłam firmę.
Poziom mojego entuzjazmu na tamtą chwilę nijak miał się do poziomu wiedzy na temat prowadzenia biznesu. Pracowałam po kilkanaście godzin na dobę i o niczym innym nie umiałam myśleć. W międzyczasie zamieszkaliśmy w kawalerce i wynajęłam biuro.
Po 3 miesiącach od założenia działalności zaszłam w ciążę.
Tak bardzo nie spodziewałam się ciąży, że nawet kiedy jadłam ryby prosto z puszki (co nigdy mi się nie zdarzało) i wymiotowałam w pociągu jadąc na szkolenie do Warszawy, byłam przekonana, że w ciąży nie jestem. W końcu dostałam temperatury i sięgając do apteczki zdałam sobie sprawę, że mój nieregularny okres jest bardziej opóźniony niż kiedykolwiek. Zrobiłam (zalegający w szafie, jeszcze po naszych staraniach o dziecko) test ciążowy, tylko po to żeby z czystym sumieniem wziąć aspirynę. No i nie wzięłam.
Wiedziałam, że ciąża, małe dziecko i prowadzenie biznesu to kiepskie połączenie, ale nigdy w życiu nie spodziewałabym się, że (w moim przypadku) będzie AŻ TAK kiepskie. Pomijając już kwestie finansowe, czyli fakt, że zachodząc w ciążę nie miałam pracy na etacie, a co za tym idzie nie mogłam pójść na zwolnienie i dostawać kasy za siedzenie w domu (całą ciążę pracowałam), było mnóstwo rzeczy, które dosłownie mnie wykańczały. W tym poście podzielę się z Tobą tym, co było trudne i co zniechęcało mnie do prowadzenia własnej działalności.
Zmęczenie i niewyspanie
Tak jak pisałam, całą ciążę pracowałam, ale nie ukrywam, że zdarzało mi się siedzieć 3 godziny w biurze i dosłownie zdychać, bo tak męczyły mnie mdłości. Przez pierwsze 3 miesiące schudłam 4 kg, a wymioty łapały mnie nagle i w najmniej oczekiwanych momentach… W takich warunkach ciężko się skupić na pracy. Następne miesiące ciąży przebiegały przyjemniej, ale przez moje długie siedzenie przy komputerze nabawiłam się żylaków (które w drugiej ciąży się pogorszyły i teraz czekają na wycięcie). Kiedy urodziłam pierwszą córkę, okazało się, że przez silną żółtaczkę, muszę co godzinę wybudzać dziecko na karmienie. To oznaczało, że ja też budziłam się w nocy co godzinę. Zależało mi na karmieniu piersią, a nie miałam na tyle pokarmu, żeby odciągnąć więcej – dlatego laktator nie wchodził w grę. To rozregulowanie snu u małej, pokutuje do dzisiaj, ale wiadomo, zdrowie jest ważniejsze niż wygoda przespania kilku godzin z rzędu. Moja pierwsza córka ma teraz 2 latka, a nadal potrafi budzić się 3 razy w nocy, co oznacza, że od dwóch lat, przespałam tylko jedną noc: tą po porodzie drugiej córki, w szpitalu. Jasne, czasami w weekendy mąż zajął się dzieckiem a ja odsypiałam, ale… to nie jest to samo. Poziom zmęczenia, który powstaje na skutek skumulowania się tylu nieprzespanych nocy, jest nie do opisania. Serio. Teraz to mąż wstaje do starszej, a ja do młodszej, ale wtedy to zawsze ja się budziłam, bo po pierwsze karmiłam ją piersią, a po drugie nie chciałam, żeby mąż na niewyspaniu jechał do pracy samochodem. To był mój wybór. Można to rozegrać inaczej i podać butlę. Może Ci się trafić dziecko, które przesypia całą noc i wstaje o 10. Nie ma reguły.
Dziecko jest małe… tylko raz!
Jeśli zaczynasz pasjobiznes w ciąży i jeszcze nie do końca sobie wyobrażasz, jak to będzie z maluszkiem na świecie, możesz mieć taką myśl, jaką ja miałam: przecież można zostawić z kimś dziecko na parę godzin (z babcią, nianią) a od 6 miesiąca dać do żlobka chociaż na 4-6 godzin i wciąż pracować. Można. Tylko u mnie ta myśl totalnie wyparowała w chwili, gdy tylko dostałam swoje dziecko w ramiona. Pamiętam jak na porodówce dłużyły mi się minuty(!), gdy małą ważyli i mierzyli, a ja chciałam, żeby była przy mnie! Te pierwsze miesiące, kiedy dziecko nie do końca komunikuje się ze światem, są dla mnie “czasem mamowym”. Mój mąż się śmieje, że dziecko jest wtedy trochę takim “kartofelkiem” – nie uśmiecha się, nie patrzy, nie można z nim za bardzo pogadać czy się pobawić. Ale ja ten czas wspominam jako prezent dla mnie. Moment, kiedy czułam, że jestem dla dziecka całym światem i… chciałam nim być! Wiedziałam, że najlepiej dziecku przy moim serduchu, na mojej piersi, z moim zapachem i nie miałam ochoty nikomu go oddawać! Potem zwlekałam z decyzją o żłobku, a gdy w końcu już byliśmy pewni i Aurelia miała zacząć adaptację, to akurat weszła kwarantanna i plany się posypały. Ale pamiętam, jak biłam się z myślami czy oddać roczne dziecko do żłobka. Bo moje roczne dziecko ani nie mówiło, ani nie chodziło. A ja… nadal nie wyobrażałam sobie, żeby zostawiać ją na kilka godzin w placówce. Stwierdziłam, że optymalna pomoc dla mnie, to 3 godziny, 3 razy w tygodniu, więc zatrudniliśmy nianię. W praktyce okazało się jednak, że niania nie zawsze mogła, Aurelii przesuwała się czasami drzemka tak, że nie było sensu, żeby niania przychodziła na umówioną godzinę, i to rozwiązanie trochę kulało. Tak naprawdę poukładało nam się wszystko dopiero wtedy, gdy kwarantanna minęła, druga córa skończyła pół roku i zatrudniliśmy nianię na 4 godziny dziennie od poniedziałku do piątku. Dopiero teraz trochę bardziej się wyrabiam z domowymi obowiązkami i mam godzinę, albo dwie na pracę.
Pierdoły, a jakie trudne
No dobra, są takie sprawy, których nie można nazwać potrzebami pierwszego rzędu, ale jednak… są dosyć potrzebne do dobrego samopoczucia. Mowa o takich rzeczach jak wyjście czasami na zakupy, pomalowanie paznokci czy depilacja nóg. W życiu nie spodziewałabym się tego, jak trudne do zorganizowania okazały się dla mnie te pirdołowate czynności. Do tego stopnia, że teraz depilację nóg (a robię to sama, nie chodzę do kosmetyczki) wpisuję sobie normalnie w kalendarz! I znowu: to zależy od tego, jaką osobą jesteś i jakie Ci się trafi dziecko, ale z tego jak rozmawiam z innymi mamami, okazuje się, że nie jestem wyjątkiem. W takiej sytuacji problematyczne okazują się też pierdoły, które trzeba załatwić firmowo, jak wizyta w ZUS czy spotkanie z klientem.
Warunki pracy
Kiedy moja pierwsza córka miała kilka miesięcy, dostałam całkiem fajne, ale czasochłonne zlecenie ilustracyjne. Raz w tygodniu jeździłam wtedy do teściowej i pracowałam przez kilka godzin, podczas gdy babcia zajmowała się małą. Niestety to wciąż było za mało czasu na to zlecenie, dlatego starałam się pracować codziennie podczas drzemki Aurelki. Pech chciał, że ona wtedy miała lęk separacyjny i nie spała inaczej niż… na moich rękach. Dosłownie każda próba odłożenia jej do łóżeczka czy do wózka czy do bujaka kończyła się rykiem. Kiedy już byłam pewna, że nie da się jej odkładać i że to ja muszę się dopasować do dziecka, opracowałam system. Kiedy usypiałam małą, przygotowywałam sobie drugą ręką stanowisko pracy: układałam poduszki na łóżku tak, żeby się wygodnie oprzeć, podłączałam tablet do prądu, ustawiałam go w odpowiedniej pozycji, szykowałam mniejsze poduszki, żeby oprzeć drugą rękę (tą na której spało dziecko). I kiedy Aurelia już zasnęła, siadałam do swojego “stanowiska pracy”. Na lewej ręce spała Aurelia, a prawą malowałam na tablecie ilustracje. To było trudne. Kiedy słyszę mamusie opowiadające o tym, że wszystko się da – zawsze z tyłu głowy mam dwa zdania: każdy cel ma swoją cenę i… ludzie są różni. To, co dla mnie było trudne ale wykonalne, dla Ciebie może okazać się bułką z masłem, albo czymś nie do przeskoczenia. Nie ma reguły. Poza tym jeszcze jedna kwestia: mama małego dziecka zazwyczaj może odpocząć wtedy, kiedy dziecko śpi. Jeśli ten czas przeznaczy na pracę, może się okazać, że przez 8-10 godzin zajmowania się dzieckiem, kiedy taty nie ma w domu – mama nie odpocznie wcale. To jest wysoka cena, przynajmniej dla mnie.
Tłumaczenie innym swojej sytuacji
Jeśli kogoś żona nie pracowała w ciąży, albo jakaś kobieta ma trudne dziecko, a teraz taka osoba jest Twoim zleceniodawcą, to może uznać, że w ciąży, albo z dzieckiem nie jesteś w stanie pracować. I odwrotnie: jeśli ktoś nie miał do czynienia z tematem dzieci, może uznać, że w ciąży, albo z dzieckiem jesteś w stanie pracować tak samo jak wcześniej. Oba podejścia wynikają najczęściej z czyjegoś wyobrażenia na temat ciąży i rodzicielstwa, a Twoim obowiązkiem jest poinformować, jak to jest u Ciebie. A może być różnie. Być może jesteś w stanie podjąć się tej samej ilości obowiązków, bo czujesz się świetnie w ciąży, a potem dzieckiem może zająć się w razie czego Twoja mama, która mieszka za rogiem. Ale być może lekarz zaleca Ci leżenie w ciąży, a potem trafia Ci się dziecko które mało sypia, a Ty nie masz nikogo do pomocy. To naprawdę zależy. Od Ciebie, od dziecka, od sieci wsparcia, jaką masz/jaką sobie zbudujesz, od warunków, w których żyjesz, od Twojej wytrzymałości i Twojego nastawienia do pracy. Bo przecież możesz zwyczajnie nie chcieć pracować przy małym dziecku i to też jest okej. Nie możesz tylko liczyć na to, że otoczenie się tego domyśli – lepiej jasno komunikować na jakich warunkach chcesz i możesz w tej wyjątkowej sytuacji pracować. To jest o tyle słabe, że w zawodowych rozmowach wychodzisz z kwestiami prywatnymi, ale… no nie da się inaczej. Polecam Ci nie przejmować się tym za bardzo, tylko od razu jasno mówić, jakie rozwiązanie proponujesz w takiej sytuacji. Ja w pierwszej ciąży nie miałam tego doświadczenia, i na wieść o tym, że jestem w ciąży dwóch zlecenioawców po prostu wykreśliło mnie z listy. Dla nich było to oczywiste, że jak jestem w ciąży, to nie pracuje. Potem dopiero to odkręcałam, ale miałam do siebie pretensje, że nie postawiłam sprawy jasno od samego początku. Nie rób tego błędu.
Zależność od dziecka
To jest przerażające, kiedy zdajesz sobie sprawę, że nie tylko dziecko jest zależne od Ciebie, ale też w dużej mierze to Ty jesteś zależna od dziecka. Jeśli ząbkuje, nie pośpisz, jeśli ma zły dzień, nie popracujesz, jeśli się rozchoruje, wszystko inne schodzi na dalszy plan. Pogódź się z tym, że póki dziecko jest małe, to w jakiejś mierze musisz się dostosować do jego potrzeb. Potem będzie łatwiej, czasu będzie więcej, a dziecko samo będzie się rwało do tego, żeby spędzać czas z kimś innym niż mama. Dlatego ciesz się, że teraz jesteś w centrum jego Wszechświata i doceń ten moment, on nie trwa wiecznie.
Czasami mam ochotę…
wszystko pieprznąć. Myślę sobie wtedy, że mogłabym nie pracować, albo iść na etat, ale najczęściej już po kilku minutach czuję, że to wcale nie jest prawda. A jeśli zdarzy mi się wypowiedzieć takie zdanie na głos i mój mąż je słyszy, to zawsze mi odpowiada, że on nie chce mieć sfrustrowanej i nieszczęśliwej żony. Bo taka właśnie byłam na etacie: nieszczęśliwa i sfrustrowana. Taka właśnie byłam, kiedy przez kilka dni z rzędu trzymałam się decyzji, że oprócz bycia mamą i żoną i panią domu – nie robię nic. Smutek, brak chęci do życia, deprecha. Żeby cieszyć się życiem, potrzebuję tworzyć i to jeszcze z sensem i pożytkiem dla innych. Tak mam. Nie neguję tutaj osób, które siedzą w domu z dzieckiem i oprócz tego nic nie robią zawodowo. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że siedząc w domu z dzieckiem można mieć pełne ręce roboty i można być szczęśliwym nie robiąc nic ponadto, albo robiąc coś tylko hobbystycznie. Ja zwyczajnie nie jestem tym typem i dlatego tak mocno walczę o to, żeby móc chociaż godzinę dziennie popracować. Jestem wtedy inną osobą – szczęśliwszą.
Nie spodziewałam się, że wyjdzie taki tasiemiec z tego posta. Dlatego podzieliłam go na 3 części i już niedługo będą następne. Bo chociaż zaczęłam od tego, co trudne i być może ostudziłam Twój zapał (a może nie, he he), to wiedz, że są też pozytywne aspekty takiej decyzji i że mam dla Ciebie garść praktycznych rozwiązań, co zrobić, żeby trochę sobie ułatwić życie, jeśli zdecydujesz się iść tą drogą.
Już wkrótce część 2!
Dodaj komentarz